top of page
Jerzy Jeleńkowski
ZAGŁADA PARAFII KĄTY  ©
 

ПЕЧАТАЕТСЯ С РАЗРЕШЕНИЯ АВТОРА

WSTĘP

 

            Urodziłem się w miesiącu maju cztery lata przed wybuchem II Wojny Światowej. Byłem ósmym z kolei, ale szóstym z żyjących dzieci Mariana i Marceliny z domu Wereszczyńskiej. Przyszedłem na świat na chutorze zwanym Stawczyny podporządkowanym administracyjnie wsi Stara Huta. Chutor stanowiło sześć nieco oddalonych od siebie gospodarstw i kilka stawów. Dwa najmniejsze znajdowały się na terenie naszego gospodarstwa. Wypływał z nich strumyczek, który w połączeniu ze strumieniem odwadniającym Mokrą Dolinę dawał początek rzeczce Ponora (patrz mapa Polski F. Mączaka). Rzeczka zasilana dalej silnymi źródłami wpływała dziarsko do Wielkich Błoto i wypływała z nich już jako Zamyszówka, uchodząca do Ikwy zanim ta przywitała się z Dubnem. Wiosną i po burzach, a bywały one groźne, woda spływała z otaczających nasze gospodarstwo zboczy i jarów. Żywioł był niszczycielski, koło domu płynęła wówczas spieniona rzeka.

            Choć do Krzemieńca było ponad 40 km, z miastem tym mieliśmy związek poprzez mojego brata Józefa, który był uczniem Samorządowego Liceum w Krzemieńcu. Do Liceum Krzemienieckiego należał także graniczący z naszym podwórzem las, młodniki i poręby. Rządził nimi mało sympatyczny gajowy z Malinowa. Nasze gospodarstwo było najbardziej wysuniętą w stronę Ruskiej Huty częścią Starej Huty. W nieco większej odległości na północ była wieś Hurby, a na południe duża wieś Kąty. Wszystko to egzystowało w pięknym krajobrazowo rejonie Gór Krzemienieckich, w gminie Szumsk w rzymskokatolickiej parafii w Kątach (po ukraińsku Kuty).

            Wkrótce po wybuchu wojny gajowym w sąsiadującej z nami gajówce został Ukrainiec Woźniuk. Zastąpił on Piotra Proniewicza, męża mojej chrzestnej matki, który rok później dotarł pieszo do tajgi w archangielskiej obłasti by połączyć się z wywiezioną przez Sowietów rodziną. Znaczne, ponad dwukilometrowe, oddalenie od Starej Huty i bliskie sąsiedztwo Ukraińców powodowało, że towarzyszami naszych zabaw były głównie dzieci ukraińskie. Mój rozpoznawany świat nie wykraczał poza horyzont ograniczony zarysem wzgórz o sympatycznych nazwach: Góra Borsucza, Góra Dziewicza, Wysoka Miedza, Kozi Szpień, Przybory. Kilka razy byłem w Zielonym Dębie, gdzie mieszkali Dziadkowie ze strony Matki z liczną rodziną i w Starej Hucie, dokąd siostry chodziły do szkoły powszechnej. Równie rzadko prowadzono mnie do kościoła w Kątach, w którym byłem ochrzczony. Nie bywałem w innych, okolicznych wsiach ani miasteczkach. Poziomki, czernice, grzyby, orzechy laskowe, zbierało się prawie tuż za podwórzem. Przy domu była kuźnia Ojca. Jej klientami byli najczęściej Ukraińcy nawet z Liszni, Moszczanicy, Światego i Przemorówki. Przysłuchiwałem się ich rozmowom z Ojcem zajętym podsycaniem ognia na kotlinie kowalskiej, pracą przy kowadle, podkuwaniem koni, wytwarzaniem ozdób do bryk i ogrodzeń oraz prostych narzędzi.

Pamięć moja sięga do bardzo wczesnego dzieciństwa; głodnego na przednówkach, bosego, niewygodnego, nękającego chorobami. Choroba jednego dziecka powodowała chorobę kolejnych. Tak było w domach polskich i ukraińskich. Cudowna była tylko przyroda łąk, mieszanych lasów upstrzonych pniami brzóz, lasów brzozowych, mokradeł zarośniętych oczeretami. Zimą pod dom podchodziły dzikie zwierzęta po siano rozrzucane przez chłopskie zaprzęgi. Za zającami obgryzającymi drzewa w sadzie, sarnami, łaniami, dzikami, podchodziły wilki. Do kur skradały się lisy i tchórze, w załomach domu mieszkały łasicowate, grały świerszcze i wiatr w kominie.

Dzieci ze szkoły w Zielonym Dębie, prowadzonej przez rodzinę mojej Matki – Wereszczyńskich

Opis nie byłby pełny gdybym nie wspomniał, że umilaliśmy sobie nasze życie śpiewaniem. Śpiewało się na wiele głosów, prawie tyle,

ile było osób. Śpiewaliśmy pieśni i piosenki polskie, ukraińskie i rosyjskie. W śpiewaniu dumek nie ustępowaliśmy Ukraińcom, chociaż nie wspomagaliśmy ich, gdy śpiewali je także przy pracach polowych czy zbieraniu jagód w lesie. Śpiewanie rozpoczynaliśmy pieśniami maryjnymi, kończyliśmy legionowymi i pieśniami zwanymi obecnie biesiadnymi. Ojciec po kilku latach służby w carskim wojsku i po wzięciu go do niewoli japońskiej w bitwie pod Mukdenem w 1905 r., wolność odzyskał w Nachodce nad Morzem Japońskim w pobliżu Władywostoku. Potem pracował kilka lat jako tragarz w portach azjatyckich i europejskich. Z Hamburga z bratem Czesławem przepłynęli Atlantyk i podjęli pracę w zakładach Forda w Pittsburgu. Ze Stanów powrócił sam przez Francję jako żołnierz Błękitnej Armii Hallera.

Za zasługi dla Kraju otrzymał kawałek lasu, łąki i piaszczystej ziemi w okolicy Starej Huty. Nie uważano go jednak za osadnika,

po prostu wrócił do swoich.

Z czasów sowieckich zapamiętałem dobrze rozmowy o konieczności zakładania kołchozów i kłótnię Ojca z sołdatami nacjonalizującymi kuźnię. Ojciec, znający bardzo dobrze język rosyjski, podenerwowany, niewybrednie z nich zażartował dotykając szpiczastych wypustek na ich czapkach budionnówkach i określając je nieobyczajnym słowem. Wyprowadzili Ojca z domu i chcieli go rozstrzelać. Odstąpili od tego zamiaru, gdy Matka rzuciła im się do nóg. Matka pochodziła z rodziny bardzo religijnej i patriotycznej i TO w niej pozostało do jej końca i częściowo w nas do dzisiaj.

Starania Dziadka Wereszczyńskiego, bogatszego obywatela w okolicy spowodowały, że ani Ojca, potrzebnego w okolicy kowala, ani nikogo z rodziny Matki; podoficerów i nauczycieli, prowadzących nauczanie organizowane przez Macierz Szkolną, nie wywieziono

w głąb ZSSR.

Po wejściu Niemców w 1941 r. przyglądałem się eskadrom ich samolotów lecących wysoko na wschód i nisko z powrotem, zbierałem rozrzucane z nich ulotki. Sowieci, którzy nie zdążyli uciec ze swoimi oddziałami pozostali i pomagali nam w gospodarstwie. Przechowywanie żołnierzy sowieckich było ukrywane przed Ukraińcami. Wszyscy „ruscy” szybko odeszli do lasu, między nimi był Sasza, o którym jeszcze wspomnę.

Po żniwach 1942 roku zaczęli przychodzić do nas „z dobrymi radami” niektórzy ukraińscy sąsiedzi („kumowie”). Szykowało się coś bardzo niedobrego. Jeden chciał zabrać Matce maszynę do szycia, inny wyjąć żeliwne drzwiczki z kaflowego pieca (tzw. gruby) inny chciał coś z kuźni. Prawie wszystko, co my dzieci nosiliśmy, było szyte przez Matkę. Piec kaflowy ogrzewał nas zimą, był nie do zastąpienia. Uzasadnienie bywało takie: „jeśli ja kumie tego nie wezmę, weźmie kto inny, a ja jestem bliższym sąsiadem”.

Rodzice nie ustępowali. Jesienią w ciemne noce zaczęły się „wizyty”. Po wtargnięciu do domu nocni „goście” wrzeszczeli po rosyjsku: „licom k’stenie” albo „łażyties’ licom k’połu”. Lampy naftowej nie wolno było zapalić. Ktoś pilnował wyrwanych ze snu domowników inni robili rewizje w szafach, spiżarni, szukali też broni. Pobili moich braci Janka i Józefa, zabrali im pieczołowicie przechowywany karabin.

Po dwóch takich „wizytach” niewiele pozostawało z pościeli, okryć, butów. Wkrótce nie było co jeść i w czym wyjść z domu. Spaliśmy

na rozścielonej na podłodze słomie przykryci słomianymi matami. Obuwie robiliśmy sobie ze splecionego słomianego powrósła. Taki był „urok” mieszkania na chutorze, z dala od wsi. W styczniu 1943 r. na obrzeżu wsi Hurby zamordowano braci Śliwińskich, krewnych mojej Matki, jednych z najbogatszych gospodarzy w okolicy. Był to początek nieszczęść, jakie miały spotkać Polaków na Kresach, nie tylko

w parafii Kąty. Losom tej parafii poświęcam dalej więcej uwagi.

1   2   3

1   2   3

bottom of page